Dystans mini w Golubiu Dobrzyniu, czyli ok.22 km to bardzo mało. Nie można pozwolić sobie na błędy, gdyż na ich poprawę zabraknie czasu. Na przekór tej teorii rozpoczął się mój wyścig. Coś co zwykle robię w ułamku sekundy tutaj dosłownie zatrzymało mnie na starcie. Nie mogłem uwierzyć, że to ma miejsce... Wpięcie buta w pedał udało mi się dopiero za piątym razem i trwało ok. 30 metrów. Dodając start z piątego rzędu do czołówki miałem w tym momencie ok.80 metrów co stanowiło ok. 60 zawodników do wyprzedzenia. Wiedziałem, że odrobienie strat graniczyć będzie z cudem jednak postanowiłem spróbować. Jakieś 20 m przed sobą widziałem Leszka Jezierskiego przedzierającego się do przodu jednak luka, z której on korzystał znikała zanim zdążyłem się zbliżyć. W oparciu o Stravę jadąc dosłownie "po krzakach" zarejestrowałem na tym odcinku 7 czas ze wszystkich kiedykolwiek tam jadących. Każde zwężenie drogi, każdy zakręt powodował oddalanie się czołówki, paradoksalnie dla mnie była to kolejna szansa na przedarcie się do przodu. Robiłem co mogłem. Na pierwszym konkretnym podjeździe tempo przygasło. Asfalt sprzyjał szybkiej jeździe jednak czołowy wiatr skutecznie wyhamował sportowe zapędy zaczynając od czuba grupy. Był to moment, kiedy zaczęły się między nimi pierwsze rozgrywki. Reszta stawki ustawiła się w długi ogon chroniąc się przed wiatrem. Tak. To jest ta chwila. Wyskoczyłem jak z procy na lewą stronę odrabiając stratę z niezwykłą lekkością. 1, 2,3, 5,10 zawodników itd. Dzisiaj wiem, że powinienem dociągnąć jeszcze wyżej... zabrakło mi chyba odwagi. Na górce skręt w prawo do lasu i następny z niewielkim podjazdem i długim zjazdem. Ten fragment skutecznie rozciągnął stawkę. Widziałem oddalającą się czołówkę jednak dzielący nas zawodnicy skutecznie blokowali moje zapędy. Postanowiłem przycisnąć za wszelką cenę i poszukać możliwości przedarcia się do przodu. Jazda w tym tempie w tak ciasnych grupach powoduje, że osoby jadące z tyłu mają dosłownie sekundy na podjęcie decyzji co do toru jazdy. Tyle samo zostało mojemu teamowemu koledze Rafałowi Najdrowskiemu. Po rozstąpieniu się jadących przed nim zawodników pozostał mu tor środkowy. Całoroczne błoto dosłownie wessało jego przednie koło skutecznie ściągając go z roweru. Mając kilka sekund więcej wybrałem prawą stronę przejeżdżając na "suchych kołach". Problem pojawił się kiedy to Rafał szukając podparcia dla bezwładnie opadającego ciała wystawił dłoń wprost pod moje koło. Minąłem go o włos. W tym momencie zaczynało do mnie docierać, że nie mam szans zabrać się tym pociągiem. Zbliżając się do "ściany płaczu" na 10 kilometrze dokonuję szybkiej oceny sytuacji. Przede mną Leszek (WB), który z łatwością doszedł do czuba, niezawodny Michał (WB), Leszek z Cyklo Kwidzyn, 17 letni Dominik z Brodnicy, Sławek ze Tczewa i Bartek MTB Kwidzyn Team. Wjeżdżamy na łąki i pola. Widzę jak stawka się rozciąga. Jako cel obieram dojść Bartka Galickiego. Dystans maratonu nie sprzyja pasywnej jeździe. Doganiając go proponuję zmianę ostrzegając jednocześnie o ostrym skręcie na dole zjazdu. Kontrolnie odwracam się w momencie, gdy przestałem go słyszeć. Niedobrze! Na koło wskoczył mu kolejny zawodnik. We dwójkę szybko mnie wyprzedzili u podnóża ściany płaczu. Podjazdy bywają selektywne, dlatego wielu mocnych zawodników właśnie na nich upatruje okazji do ataku. Nie szalałem. Postanowiłem raczej wciągnąć się w tempie wolniejszego, czyli o dziwo zawodnika z Kwidzyna. Tamten trzeci co widać na zdjęciach Tomka wystrzelił jak z procy znikając nam za wierzchołkiem. Rozśmieszony przez naszych kibiców wpełzłem na górkę. Dostrzegłem kryzys rywala i przejąłem inicjatywę. Kwidzyński zawodnik doskonale rozszyfrował moje zamiary i przykleił się jak rzep. Nie przeszkadzało mi to ponieważ wiedziałem, że tylko ciągłe, mocne tempo jest gwarantem, że nie stracę wypracowanej pozycji. Wśród mijanych zawodników z dystansu mega rozpoznałem naszego uciekiniera. Tempo z którym się do niego zbliżaliśmy było zadziwiająco duże. Czyżby kryzys? Potrzebowałem zmiany na oddech, więc zwolniłem wchodząc mu na koło. Kolega z Kwidzyna wypoczęty po moim holowaniu ani myślał zwalniać. Przeskoczył na lewy tor i wyprzedził nas obu. Na to czekałem. Tym razem to ja przyczepiłem się do jego koła. Dojechaliśmy tak do lasu. Ten kilometrowy odcinek był wystarczający, bym mógł odpocząć i przypuścić atak. Na zakręcie doszliśmy dziewczynę z mega. Brała go szerokim łukiem co skopiował MTB Kwidzyn Team najwidoczniej nie wiedząc, że za chwilę wpadną w niezwykle grząski piasek. Wykorzystując znajomość terenu z objazdu ściąłem zakręt i przypuściłem atak. Do jazdy wybrałem lewy pas trawy przy drodze rozpędzając rower bez żadnych problemów. Wyboisty zjazd tylko spotęgował moje zabiegi o zwiększenie prędkości. Szybkie spojrzenie przez ramię; niemożliwe... Bartek zniknął.
Idąc za przykładem prawdopodobnie miejscowego zawodnika minąłem pierwsze sekcje błotne bokiem przez pokrzywy, gdzie reszta tonęła po osie. Drugie błota pokonałem sprawnie wybierając najbardziej wyjeżdżony przez poprzedników szlak, dzięki czemu moja opona bez problemu dotarła do twardego podłoża. Dalej do mety podążałem samotnie dostrzegając na każdej prostej uciekającego Sławka z Gryfa Tczew. Dystans między nami topniał jednak zbyt wolno, by udało się coś zmienić. Dojechałem. 6 OPEN - coraz lepiej, jednak mam ochotę na więcej. Brawa dla kolegów z teamu Leszka i Michała. Szkoda, że Rafał odpadł zrywając łańcuch - byłoby naprawdę czerwono.
Szczególne podziękowania za kolejną udaną misję niezawodnym kibicom z ROWEROWEGO GRUDZIĄDZA. Kasia, Matołek, Davis jesteście wielcy. Tomek jeżeli nie wiesz, to Cię uświadomię? Swoimi zdjęciami sprawiłeś mnóstwo frajdy wszystkim, których uwieczniłeś na swoich zdjęciach.
Dziękuję też icemanowi150, który już dawno zdobył mój szacunek stawiając się na linii startu niejednego wspólnie przejechanego maratonu. Dzięki niemu mam zawsze zajęte miejsce parkingowe i pomocną dłoń w razie potrzeby.