Dom Stachury- nie widzieliśmy.
Lokomotywownia na Kluczykach- nie widzieliśmy.
Do Grudziądza na własnych kołach- nie wróciliśmy.
Cele i założenia były słuszne, my zmotywowani.
Ale- pogoda, zawsze niewiadoma w tym równaniu... No, nie dopisała. Deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz, którym żegnał nas Ciechocinek...
Jeszcze byliśmy ufni w powodzenie, jeszcze nas to nie przestraszyło.
Ale nie chciało przestać padać, a my przemakaliśmy i przemarzaliśmy coraz bardziej.
Jeszcze monumentalny dworzec w Aleksandrowie obejrzany w strugach wody, jeszcze były chęci na zwiedzanie. Dalej poligon, dalej mokniemy...
Zamykając pętlę w Toruniu nie w głowie nam była dalsza jazda i zmoczeni wpadliśmy na Tor. Gł. klnąc na czym świat stoi... No cóż.
Wycieczka poszła nie po myśli, ale też na pewno nie zaliczyłbym jej do nieudanych.
Do Ciechocinka jechało się przyjemnie- tak, jak pisał Adam, ulica wylotowa (Rudacka?) rozkopana, dalej fajne szuterki na czerwonym szlaku.
Przekroczenie dawnej granicy zaborów na rz. Tążynie i tężnie- w Ciechocinku przed sezonem pusto, tak, że swobodnie można było się pokręcić, powdychać solankę, objechać park zdrojowy i podziwiać drewnianą architekturę uzdrowiska.
I tu koniec przyjemności- dalej dwie godziny walki z deszczem i chłodem. Siła charakterów.
Szczęściem grupa była mocna i zaprawiona w bojach: Tomek i Krzyś z niejednego pieca chleb jedli
Dziękuję kolegom za towarzystwo, a wycieczka- do powtórzenia, trasa już rozpoznana