Na piwo do Velikiego Rujna.

  • Drukuj

             Ale burza! Wspaniała potężna burza!

Sprawdzając wczoraj pogodę widziałem dokładnie to samo, co zobaczyłem dziś rano, kiedy sprawdzałem po raz kolejny. Ogarnąłem rower po wczorajszym łomotaniu go po kamlotach Velikiego Rujna, przygotowałem do burzowego płukania samochód i przygotowałem jacht. Użyłem osłon, dzięki którym mogę teraz siedzieć na zewnątrz i cieszyć się świeżym powietrzem i kanonadą szalejącej natury. Orkiestra pierwsza klasa!
            Wczorajszy wyjazd w Velebit był spowodowany między innymi tą burzą. Prognoza dla Paklenicy była dokładnie taka, jak jest w rzeczywistości. Pojechałem więc mimo braku kierowcy, który mógłby sprowadzić mój samochód na dół. Zmieniłem plan i kierowca przestał być mi potrzebny. Zostawiłem Carmen z Ibizy na ostatnim asfaltowym parkingu i dalej ruszyłem rowerem. Podjazd był lekki, co mnie rozbroiło, bo pamiętałem, jak czułem się na tym jego fragmencie po przejechaniu wcześniej wszystkiego tego, co teraz zrobił za mnie silnik. Na polanie znalazłem się po niecałych trzydziestu minutach jazdy. 
            Przyznam się, że nie pałałem nie wiadomo jak silną chęcią eksploracji Velikiego Rujna, zdecydowanie bardziej chciałem Strażbenicy. Musiałem jakoś nadać temu wypadowi sens, jakąś myśl przewodnią i znalazłem taką... 


Po dotarciu do punktu, który, jak dotąd, służył jako przystanek samochodowy linii Starigrad-V. Rujno, byłem, można napisać ?u celu?. Ledwo się zatrzymałem i już miałem stado much wokół siebie i to mimo prysznica przed wyjazdem. Całe szczęście te muchy były zainteresowane tylko lataniem za mną, gdziekolwiek bym się nie starał uciec.
Moja misja wymagała znalezienia odpowiedniego miejsca, więc zacząłem szukać głazu przypominającego stół piknikowy, ale takowego nigdzie w zasięgu wzroku nie było. Jadąc powoli zobaczyłem drewniane połączenie stołu z ławkami, jakie często można spotkać na parkingach leśnych. Znajdował się on na terenie należącym do jednego z domków, które w Velebicie pełnią funkcję naszych tatrzańskich bacówek, w sezonie będących często do dyspozycji zainteresowanych prostotą ludzi, którym, nic więcej, jak święty spokój nie jest w pewnym okresie czasu potrzebny. Podjechałem do takich ludzi, którzy biesiadowali przy kotle z baraniną i zapytałem, czy mogę usiąść przy wypatrzonym stole. Zgoda pojawiła się od razu. Domek opanowali Chorwaci ? trzech tęgich facetów o minach zimnych, jak lód i dwójka dzieci. Zdjąłem z siebie plecak, uprząż kamery, kask i tak dalej, aż w końcu mogłem się zabrać za wypełnianie misji ? jak już kiedyś wcześniej ? łyk po łyku. 
W mojej głowie ubzdurałem sobie bowiem, że pojadę w góry na piwo. Dziś wydaje mi się, że ten pomysł mógł brać przyczynę w tym, jak cholernie trudno było mi się wyrywać na rower w ostatnich miesiącach, więc teraz, w najbardziej bezczelny na świcie sposób, wsadziłem cztery litery i dwa koła do samochodu, depnąłem w pedał gazu i jakiś czas później, z lodowatym piwem w dłoni, cieszyłem się jego smakiem wśród fenomenalnych widoków. Bo mogłem! Napisałem lodowatym, bo takie właśnie było mimo pokonanej drogi z Sukosanu do Staregogradu i dalej na plecach, na polanę, na 950 m n.p.m. Ponieważ to było moją misją, starannie się do niej przygotowałem. Puszka piwa została zakopana w lodzie, który wypełniał szczelny pojemnik, dodatkowo sama otulona była rękawem chłodzącym, który zazwyczaj chłodzi butelki wina w upalne dni. Owy rękaw utrzymał temperaturę przez czas podjazdu, czego efektem było wypełnianie misji z przyjemnością.
Byłem w jej połowie, kiedy podeszła do mnie dziewczynka z puszką holenderskiej Bavarii, którą mi całkiem śmiało wręczyła. Podziękowałem, powiedziałem, że właśnie piję swoje piwo, ale dziecko postanowiło zostawić mi prezent mimo wszystko. Między innymi to jest niesamowite w Chorwatach. Nie było sensu siedzieć dalej samemu, wyszedłbym na jakąś ?europejską? sierotę, więc dopiłem swoje piwo i podszedłem do gospodarzy. Rozmawiali ze mną w swoim języku, więc na wybitną konwersację nie było szans, ale na migi i surwiwalową wersją chorwackiego w moim wydaniu, pogadaliśmy ?jakoś?. Po krótkiej obserwacji wiedziałem już, który z trzech panów był ojcem. Który był pięścią, a który ich wszystkich trzymał w szyku... Uwierzcie na słowo, jestem pewien, że poznałem panów od nie do końca legalnych biznesów. Chwilę później wiedziałem też, że w Sukosanie, gdzie mam bazę, są ?panie?, i że mam zjeść obiad w restauracji Grilba, wspominając, że jestem tam z powodu dżentelmena, którego poznałem. No fajnie, przypomniałem sobie od razu moich ulubionych klientów w barze, w którym pracowałem. Czad, wciąż w biznesie!
A tak serio, facet miał oczy, jak spokojne kostki lodu, mówiące więcej, niż trzeba wiedzieć, nawet nie starał się być uprzejmy, choć zapytał, czy nie chcę czegoś zjeść, chodził z siekierką, która służyła mu za laskę i ludzie - od faceta biła informacja: czuj respekt - i to nie z powodu krótkich, siwych włosów. Drugi zaś to pan, też już nie najmłodszy, ozdobiony średniej jakości tatuażami, łysy, z ciemnymi okularami założonymi na potylicę, do tego czarne spodnie od dresu i białe Nike. Klasyka!
Wypiłem z panami drugie piwo i pożegnałem się. Toporka w plecy nie było.
            Nie wiedziałem dokąd chcę jechać. Nie wiedziałem, jak daleko mogę się zapuścić, nie wiedziałem czego się spodziewać, jedyne, co wiedziałem, to że muszę ruszyć szlakiem na zachód, bo właśnie tam ciągnęła się w nieznane polana Veliko Rujno. 
Jedynym minusem Velebitu w moich oczach jest to, że każdy jeden szlak oznakowany jest dokładnie tak samo. Zawsze są to: biała tarcza z czerwoną krawędzią, albo, na skróty pisząc: flaga Austrii. Ponieważ większość ze szlaków wytyczonych dawno, dawno temu, przez służby Parku Narodowego, jest używana sporadycznie, toteż bywa, że przypominają zapomniane ścieżki, a kiedy drogi się krzyżują, lub z jednej robią się dwie, wtedy wystarczy chwila, żeby znaleźć się nie tam, gdzie się chciało, choć każdy kolejny znak na trasie mówił, że jest spoko. O ile są to typowe rozstaje, wystarczy pamiętać mapę, albo ją sobie odświeżyć na szybko, jednak na rowerze bywa tak, że wali się po kamlotach, ścieżki odchylają się od siebie o kilka stopni, wybiera się tą, w którą łatwiej wejść z pozycji, na której się znajduje i tyle. I potem wychodzi, czy wybrało się dobrą, czy ?inną?.
Ponieważ nie miałem celu, było mi wszystko jedno. Patrząc na zegarek wiedziałem, że będę wracał po własnych śladach. 
            Wiecie za pewne, jak to jest, kiedy ma się świadomość, że pora zawracać, ale ciekawość zżera, co też jest za zakrętem...? Może dlatego, ja preferuję pętle. 
Miał być jeszcze tylko jeden zakręt, jedno wzniesienie, jedna skała, która miała coś odsłonić, ale jedyne co odsłaniała, to kolejny zakręt... W końcu naprawdę musiałem zawrócić, ale te krajobrazy! Słońce o osiemnastej zakłada złotą biżuterię. To ciepłe światło rzucane na szczyty to jest coś fenomenalnego. Wyobraźcie sobie wysuszoną na pieprz ciemnobrązową ziemię, wypełniającą przestrzenie między kamlotami i skałami, równie suchą, żółtą trawę, szarość skał, odrobinę zieleni iglaków rzuconych gdzieniegdzie i to wszystko skąpane w złotym świetle zmęczonego dniem słońca...
Rekonesans upewnił mnie, że warto wrócić, że Veliko Rujno ma potencjał. Drogi są uciążliwe w jeździe, ale widoki to rekompensują. Zaczynam posiadać coraz więcej kawałków, z których można komponować niesamowite przygody!
            Zegarek mówił, że pora wracać, więc posłusznie wracałem. Dotarłem do drogi, która prowadziła na dół, między innymi także do samochodu, pokonałem jeden zakręt i zobaczyłem stojącą przy samochodzie rodzinę. Widziałem ich wcześniej, przyszli szukać pomocy u tych samych ludzi, z którymi piłem piwo, coś stało się z ich samochodem, więcej nie wiedziałem. Zapytałem się, czy mogę im jakoś pomóc. Na początku odmawiali, ale udało mi się ich przekonać, żeby zjechali ze mną do Staregogradu i tam, w cywilizacji i z zasięgiem sieci, czekali na dalszy rozwój wypadków. Było to małżeństwo ich córka i pies. Za niecałą godzinę zrobiłoby się ciemno i to ich ostatecznie przekonało. 
Od tej pory byłem jednoosobową misją ratunkową! Mój Rower Górskiego Pogotowia Ratunkowego ze mną na pokładzie zgrabnie pokonywał metry wysokości, aż do parkingu, gdzie zostawiłem Hiszpańską Dziewczynę. Teraz będzie ciężko ? musiałem zostawić rower, bo inaczej nie zmieścilibyśmy się do jej nieprzepastnych wnętrz. Tablice rejestracyjne dwóch samochodów, jakie poza moim czekały na kierowców i pasażerów, mówiły, że to Francuzi, a aroganckich żabojadów nie podejrzewałem o przywłaszczenie sobie mojego ?Medirowera?. Ale i tak była to ciężka chwila!
Pora w górę! Zabawne, bo celowo zostawiłem samochód na ostatnim asfaltowym parkingu, nie chciałem bowiem drugi raz ryzykować pany, ani pokryć go pudrem spod kół. No nic, to jest misja ratunkowa! Powoli wspinałem się na górę, bardzo ostrożnie pokonując wertepy z kamlotami i inne atrakcje po drodze. Dojechałem do celu, nawrotka i w dół. W dół jest trudniej... Zdecydowanie trudniej, a miało być jeszcze trudniej, kiedy zacznie się asfaltowo-betonowy odcinek drogi. Jazda na biegu, studzenie hamulców kiedy się da, tyle wiedziałem, to był mój pierwszy taki zjazd za sterami samochodu. I wiecie co? Mój rower ma lepsze hamulce! Ale daliśmy radę, całkiem na luzie, nic się nie spaliło, choć nagrzało całkiem konkretnie. Najważniejszy etap misji zakończony, teraz etap drugi ? powrót na górę po rower i kolejny zjazd. 
            Wiecie, takie okazje do ?ratowania? kogoś z tarapatów mogą być prywatnym, szczerym ?dziękuję? za wszelką pomoc, jaką sami otrzymaliśmy. Jak ktoś woli ? zapłatą za każdy dobry uczynek, którym ktoś nas obdarował.
Rower czekał. Oparłem go w najbardziej widocznym miejscu na parkingu ? oparłem go o ławkę przy punkcie widokowym tak, żeby wyglądał jak rower czekający na właściciela, który poszedł zrobić siku i za chwilę wróci. Życie w Polsce może doprowadzać do paranoi.
Ciekawe co zrobiłby na moim miejscu Rusek? A Turek? O Boże, a co zrobiłby Cygan?!
            Koniec żartów i koniec dnia. Zrobiło się ciemno, spakowałem rower i jeszcze chwilę patrzyłem na szczyty zakryte chmurami, z których dziś porządnie dało popalić.
W drodze na dół zatrzymałem się na jednym z punktów widokowych, żeby popatrzeć na to, co już znam w innym wydaniu, przy okazji dając trochę czasu heblom na zbicie gorączki. I to już ostatnie sceny tego filmu... W ciemnościach wieczoru górską drogę oświetlają światła reflektorów, aż giną za kolejnymi serpentynami. Czerwone światła stopu, pomarańcz kierunkowskazu... Samochód ruszył i kamera przestała go śledzić. W tle głośniej zagrała muzyka, ekran pokryła ciemność i chwilę później napisy. 

?KONIEC?

J!R