Bicikljada

  • Drukuj

Bicikljada

            Czy Wy także macie tak, że czasem wspomnienie czegoś ucieka, za to goni wrażenie, że powinniście je opisać, zanim nie wyblaknie to wszystko, co jeszcze wciąż świeci pełnymi barwami w głowie? Ja się właśnie dokładnie tak teraz czuję.

Nie chciałbym, żeby wspomnienie rajdu rowerowego w najwspanialszym dla mnie paśmie górskim oddaliło się niepostrzeżenie. Żeby lepiej mi szło - jest herbata, cicha muzyka w tle, można pisać.

23 września dwóch zapalonych rowerzystów i członków ochotniczego pogotowia górskiego w Velebicie - Zeljiko i Ivica, zorganizowało najlepszy rajd rowerowy, w jakim brałem udział.

Moja obecność na nim była pod ogromnym znakiem zapytania, ponieważ na trzy dni przed rajdem, razem z moimi kumplami Martinem i Drago, pojechaliśmy złomotać szlak ze Strazbenicy i niestety tym razem kosztowało mnie to więcej niż spinki do łańcucha. Urwałem łańcuch w trzech miejscach, ale także przerzutkę i hak ramy, który jest jednocześnie elementem systemu ABP w zawieszeniu Treka. Chłopaki ze sklepu rowerowego Rog-Joma wpakowali nowy hak w autobus, który przywiózł go z Zagrzebia do sklepu córki w Zadarze, potem z trzech rozwalonych przerzutek zrobiliśmy jedną sprawną i tym sposobem, na jedną noc przed wyjazdem, mój rower był gotowy. Jak takie coś ściska poślady, wie każdy, kto choć raz przygotowywał się na ostatnią chwilę.

Pobudka o romantycznej porze - 4:55. Ciemno, chłodno, czuć przygodę w powietrzu...

Śniadanie, rozgrzewka stawów, rozciąganie, cała gra wstępna. Tak, bo nie wiedziałem czego się spodziewać, założyłem więc, że będzie ciężko. Z opisu (a chorwackiego nie opanowałem jeszcze za dobrze) wynikało, że będziemy podjeżdżać przez 15km z wysokości 0 m n.p.m. na 1125 m n.p.m.

Spodziewałem się kilku wygolonych łydek, a wiecie, jak to jest, kiedy spotykają się faceci i mają gdzieś podjeżdżać. Także rozciągałem się ambitnie i wypytywałem własne ciało, jak poszło mu trawienie alkoholu po imprezie noc wcześniej. Spodziewałem się wszystkiego!

Na miejscu zbiórki w Zadarze spotkałem dwóch znajomych z "rowerowego", od razu zrobiło się raźniej. Potem cały parking zaczął się zapełniać rowerami i ludźmi, można było przyjrzeć się i raz jeszcze zastanowić, jaki charakter ten rajd będzie reprezentował. Widziałem dwa zacne fule ścieżkowe, widziałem standardowe "górale", widziałem "kozy", widziałem rowery turystyczne, jeden z nich miał opony, które zapomniały już, jak wyglądał ich bieżnik, widziałem tam nawet Konę Stinky - jeden z pierwszych modeli! Ludzie różnili się dokładnie tak, jak maszyny. Starsi panowie, małżeństwo, panowie dojrzali i dojrzewający, więksi, mniejsi w pasie, oraz ci całkiem wyżyłowani, którzy reprezentowali pogotowie górskie, płci pięknej też nie brakowało! Bajka! Coraz bardziej było to dla mnie jasne, ale wciąż nie byłem pewien, jak to wszystko będzie "jechało na górę", jednak dowiedziałem się bardzo szybko.

Rajd ruszył z miejscowości Zaton i początkowo asfaltową drogą wspinał się coraz wyżej i wyżej. Nasz peleton, liczący osiemnastu ludzi, rozciągnął się dość mocno za sprawą różnic w prędkości, ale wszystko zawsze było pod kontrolą. Przed pierwszymi jechał samochód, który zostawiał na trasie wodę i oznakowywał trasę, można więc było jechać bez plecaków, które wjeżdżały w wanie zamykającym nasz konwój. Wan był często ulubionym przyjacielem tych, którym z pewnych powodów nudziło się mielenie korbami i woleli podjechać. Wan był też wyciągiem dla tych, którzy chcieli być gdzieś między tymi, co wsiedli a tymi, co jadą. I nikt się nie awanturował, że tak nie wolno. Piękne! Co jakiś czas czekaliśmy by połączyć się, a każdy taki postój był możliwością zatracenia się w przepięknych widokach i rozmowy o tym, jak bardzo podoba się nam to, co widzimy. Takie postoje zbliżały ludzi, choć miałem wrażenie, że oni wszyscy i tak się już dobrze znają.

Na trasie naszego rajdu mogliśmy przyjrzeć się skałom, na których rozgrywał się pojedynek w słynnym serialu o Winnetou, z tych skał spadł ponoć czarny charakter - wybaczcie, ja nie pamiętam tego serialu.

Po wgramoleniu się na najwyższy punkt, ruszyliśmy na polanę, gdzie żarcie, śpiew i błogie lenistwo na łonie Matki Natury. Przepiękna była to polana. Zieleń ozłocona jesiennym już słońcem, białe skały i rowy pełne brunatnej ziemi. Taka mieszanka kolorów zwracała uwagę.

Organizatorzy zajęli się rozpalaniem ogniska, kobiety zabrały się za przygotowanie mięsa, zakąsek i sałatek. Nikomu nie wypadły z ust słowa o szowinizmie, czy feminizmie, wszystko miało swój idealny porządek. Ktoś zawiesił na gałęzi chorwacką flagę, inny ktoś włączył muzykę, ludzie zaczęli śpiewać... Rozłożeni na karimatach, spacerujący, oparci o drzewa, rozmawiający, śmiejący się. W tej scenerii nie trudno o błogostan...

Najedzeni do syta, choć głodni ciągu dalszego obiecującego zjazdy, ruszyliśmy dalej, by zamknąć pętlę. W górę i w dół jechaliśmy na drugą stronę, mijając po drodze kamienne domy, jak z bajki, które wyglądały w tych górach, jak wstawione z innego świata. Koniec górskiej drogi zaprowadził nas do starego domu, w którym stacjonowały jednostki Błękitnych Hełmów. Ciekawe dla mnie było to, że koniec tej drogi był też początkiem podjazdu na najlepszą zjazdową trasę w Chorwacji... Ale o tym kiedy indziej.

Przy wjeździe na szosę czekał eskortujący radiowóz. Odprowadził nas do punktu, w którym przechwycił nas drugi i asekurował nas aż do Zatonu. Ten asfaltowy odcinek to czysty zjazd, a zaraz za barierkami bezpieczeństwa widoki karmiące duszę. Niezłe prędkości można było wycisnąć i wielu ludzi popuściło hamulce. W Zatonie, na parkingu przy restauracji Anita, gdzie zostawiliśmy samochody, ludzie chodzili od licznika do licznika, sprawdzając, kto jest największym fanem much na zębach. Zanim się wszyscy przegrupowali, wypiliśmy po piwku, w nagrodę, a jak!

Fenomenalny był to rajd. Sielankowa atmosfera, a przecież i ludzie i rowery różne, a i łączna suma podjazdów - 1241 m też robi wrażenie, nieprawda? Śmiać sami z siebie powinni się ludzie, którzy marudzą, że podjazdy w ogóle będą i to u nas, na Kujawsko-Pomorskich pagórkach :).

Bardzo Wam pragnę polecić blog uczestnika tego rajdu. Aleksander to bardzo przyjemny facet, dobrze się nam jechało wymieniając opowieści z podróży i przygód, jakie spotkały nas w życiu. Jego fotorelacja idealnie oddaje klimat tego rajdu i nawet jeśli pominie się opis, już same zdjęcia opowiadają historię. Przepiękne zdjęcia!

W jego imieniu - zapraszam :) www.aleksandargospic.com