Góra pokonana bez kodów

GÓRA POKONANA BEZ KODÓW
 

             Zazwyczaj wystarczy mi chwila, żeby temat obudzony w mojej głowie przejął kontrolę nade mną. Wtedy, wyrwany do rzeczywistości zastanawiam się, na przykład: "gdzie wcięło mojego psa"? Albo: "O w mordę! Przegapiłem zjazd"!
 
Najłatwiej wpaść mi w taki tunel myślowy w niepogodę. I tak właśnie było nieskończenie wiele razy, ponieważ uwielbiam uczucie, które rodzi się we mnie, gdy wokół wieje, leje jak z cebra, jest zimno, a ja zamknięty szczelnie w mojej kurtce idę z błogim uczuciem specyficznego bezpieczeństwa, izolacji od tej nieprzyjemnej aury jaką mi ta kurtka zapewnia. Ręce w kieszeni, stopy w butach, głowa w czapce i kołnierzu, ale z każdym kolejnym krokiem, coraz wyżej w chmurach...
 
O czym myślałem tyle razy idąc, jeszcze jako student w Bydgoszczy, na pętlę autobusową w "męską pogodę"? Kto mnie zna odrobinę, ten wie już teraz.
 
 
Musiałem poczekać na spełnienie mojej wizji, urodzonej w ponurej jesiennej porze, dobrych kilka lat. Doczekałem się jednak i od tygodnia już wiem, jak taka przygoda smakuje.
 
Pobudka o piątej, żeby zdążyć przygotować graty, których nie miałem czasu, ani siły przygotować dzień wcześniej. Makaron z owocami, batoniki zbożowe z miodem, pełen bukłak niebieskiej chemii, niezbędny mini zestaw narzędzi, dętka - tak na wszelki wypadek, jakby cudowny patent, jakim są koła z oponami bezdętkowymi postanowił zawieść, statyw, aparat, malutka apteczka, GPS, coś cieplejszego na wszelki wypadek... Cała masa sprzętu, jaki trzeba dźwigać samodzielnie, bo nie można go rozłożyć na kilka plecaków. Takie pakowanie się na kilkadziesiąt minut przed wyjazdem nie jest dobrym pomysłem, ale stara, sprawdzona w boju modlitwa, znów uratowała, być może, przed porażką.
 
 
"Panie Boże, proszę, oby to, czego nie spakowałem, nie było mi potrzebne".
 
 
O siódmej odpaliłem silnik i opuściłem moją marinę w Sukosanie w kierunku Starigrad-Paklenica, gdzie znajduje się portal przenoszący w zupełnie inny, wspaniały świat, jakim jest Park Narodowy Paklenica w górach Velebitu. 64 km drogi przebyłem gładko, zanurzony po uszy w klimacie "wyjazdu w góry". Po jakimś czasie znalazłem nawet stację radiową, która przez cały czas podkręcała ten nastrój odpowiednio dobrą muzyką - to się bardzo rzadko zdarza!
 
Na miejscu, w knajpie ozdobionej wspinaczkowym sprzętem, napiłem się mocnej kawy, skorzystałem z luksusu czystego kibelka i kupiłem mapę, bo ile można jeździć z pożyczoną? Na trasę wyjechałem o ósmej trzydzieści pięć, czego dowiedziałem się od dwóch Francuzek szukających przygód na ściankach wspinaczkowych tego parku. Ludzie, którzy się wspinają, kochają to miejsce, bo mają do dyspozycji sporo ścian o różnych stopniach trudności. Jak ma się farta, to mają ze sobą krem przeciwsłoneczny... Właśnie tego zapomniałem, ale dwóch spotkanych na parkingu facetów uratowało mnie przed spaleniem na czekającym mnie podjeździe. A podjazd ten to właściwie kwintesencja całej wyprawy...
 
 
Pierwszy etap okazał się od razu najtrudniejszy. To tak, jakby stanąć do sparingu z kolegą i nagle dostać od niego porządnie w mordę. Z poziomu morza w Starimgradzie-Paklenicy na 700 m n.p.m. gdzie swój koniec ma asfaltowa część podjazdu a początek kamienna droga stanowiąca jego ciąg dalszy, prowadząca na 900 metrów do Veliko Rujno.
 
Po pierwszych mocniejszych agrafkach, na których podjazdy zaczynają wyglądać, jak pionowe ściany, zacząłem traktować regularną jazdę pod górę jako wypłaszczenia, na których można odpocząć. Te agrafki były ciasne, wylane z betonu w którym "wyrzeźbiono bieżnik" dla zwiększenia przyczepności w niepogodę. Przełożenie 1:1 odpowiadające 22 zębom młynka i 32 zębom kasety zdawało się odrobinę "nie w sam raz". Z każdym metrem coraz bardziej. Lało się ze mnie, jak z jednej z tych nowoczesnych umywalek imitujących wodospad. Rama pokryta była wyschniętym potem i nowymi kroplami, jakby zaczynała się kamuflować przed moim zmęczeniem. Pocieszeniem za każdym razem, kiedy go szukałem, był fakt, że każdy metr wysokości można było zobaczyć gołym okiem, wystarczyło spojrzeć w stronę morza... Wykańczałem się tam. Pilnowałem picia, jedzenia batoników i swojej własnej głowy. Wykańczałem się...
 
Zmiana jaką był wjazd w teren była przyjemna, jak diabli. Świadomość ostatnich 300 metrów wysokości, złagodzenie podjazdu i ten przepiękny dźwięk opon rytmicznie szurających po kamyczkach... I zdecydowanie więcej cienia!
 
Veliko Rujno! Oto jestem! Druga z trzech części mordowni w stronę Strazbenicy. Jak wspaniale było się walnąć w cieniu, zjeść ostatni batonik, zalać go izotonikeim i czekać na błogostan.
 
Usłyszałem telefon. Dochodziła dziesiąta i Ci, których zapraszałem na wyprawę zaczynali się leniwie budzić, brać w ręce telefony i oddzwaniać do mnie. No cóż panowie... Zapraszałem cały tydzień, ale namawiać można tylko do pewnej granicy. Cieszyłem się, że byłem sam. Kiedy oni spali, ja walczyłem z samym sobą, teraz leżałem w przepięknej scenerii górskiej polany, otulała mnie cisza, smak powietrza, błogostan odpoczywających nóg, rozpieszczał mnie błękit nieba i zieleń iglastych drzew... Czułem, że jestem częścią Świata...
 
Strazbenica wspina się na 1130 metrów n.p.m. jednak najwyższą wysokość na tym szlaku zalicza się po drodze na nią. Jest to 1160 metrów nad poziomem morza, miejsce, które stanowi punkt widokowy i jest magiczne! Jazda w siodle z Velikiego Rujna na punkt widokowy i dalej na szczyt Strazbenicy jest możliwa tylko częściowo i szybko dochodzi się do słusznego wniosku, że pora zamienić się z rowerem miejscami. Wspinaczka była żmudna, zaczynały mnie łapać kurcze mięśni, zaczynałem rozumieć, że nagroda, cel, jakim miał być zjazd z tej góry, będzie ciągiem dalszym walki, a nie adrenalinową bronią indywidualnego rażenia.
 
Z przerwami na przeklinanie, rozciąganie i masowanie wykończonych ud, dotarłem do punktu zwrotnego. Kiedy się tam jest, naprawdę łatwo zapomnieć o bólu i zmęczeniu. Panoramy zapierają dech, kamienie, jakby ktoś je wyrzeźbił by umożliwiły rozłożenie się na nich, jak na leżaku Freda Flinstona. Nawet prawie pusty bukłak nie straszy, gdyż już niedaleko stąd znajdę strumyk z krystalicznie czystą wodą...
 
Po odpoczynku pora przeżyć metamorfozę. Siodło wędruje w dół, jego nos w górę, na kolanach i łokciach pojawiają się ochraniacze i pora wyjąć z plecaka okulary. To jeszcze nie oznacza zjazdu, ale ten jest już naprawdę blisko!
 
Woda ze źródła otrzeźwiła w oka mgnieniu. Wypłukane z potu gąbeczki kasku, twarz, kark, nawet włosy! Nagle zrobiło się zimno, ale mózg jakby ożył!
 
Oto chwila, po którą myślałem, że tu przyjechałem. Zjazd ze Strazbenicy do schroniska Ramica Dvori i później dalej do bramy Parku Narodowego Paklenica.
 
Tym razem była to walka. Zmęczone nogi dawały w kość, czasem zmuszały do zatrzymania się, czasem do przekleństw i chęci pobicia siebie samego. Prysł gdzieś czar, straciłem ten upragniony przez wszystkich "flow", którym tak się bawiłem, kiedy zjeżdżałem tą trasę pierwszy raz. Zdarzało mi się wypadać z linii, co zmuszało mnie do zatrzymania się, a raz, w kluczowym momencie przed dość wysokim progiem skalnym, złapał mnie kurcz tak silny, że musiałem się zatrzymać i starać go opanować. Właśnie w chwili, w której muszę bardzo szybko podjąć decyzję, jak pokonać przeszkodę na trasie, zwala mnie z nóg własne ciało... Byłem wściekły... Wściekłość to jednak energia. Ogromne jej ilości, które można okiełznać, zamienić w motywację i dać czadu!
 
Praca hamulcami, balans ciałem i wreszcie zabawa trasą! Wciąż nie tak, jak było, wciąż jakby to wszystko było wypłukane, ale jednak było! Ten żar, jak w ognisku o świcie! Spotkani na szlaku ludzie schodzili mi z drogi, ustępowali miejsca, niektórzy karmili moje próżne ego oklaskami, wtem wypadam na polanę, którą z widzenia znam, biorę zakręt w prawo, dojeżdżam do szarych, posępnych budynków i...
 
Pudło! Cholera jasna, jak mogłem nie trafić do tego schroniska?! Gdzie ja jestem?!
 
Rozglądam się, widzę tabliczkę z napisem "Ramici". Opieram rower o drewniane ogrodzenie, wyciągam mapę i rozkładam ją na dachówce domku "piętro niżej". Wracam na szlak i szukam najbliższej tablicy, znajduję nazwę do sprawdzenia, wracam do mapy, wyciągam dłoń, żeby przygnieść podrywający się na wietrze róg i jak się nie kurczę z bólu! Odsłoniętym przedramieniem dotykam nagrzanej do miliona stopni dachówki... Bolało! Za to okazało się, że nie zabłądziłem. Wyleciałem po prostu w innym miejscu, ale od schroniska dzieliło mnie kilkadziesiąt metrów w dół. Chwilę później w nim byłem. Poznali mnie. Ucieszyło mnie to.
 
Zmęczeni ludzie szukają punktu, do którego muszą dotrzeć by znaleźć kolejny i tak, aż do mety. Dla mnie było to piwo i talerz żarcia. Okazało się, że były to dwa piwa i dwa kieliszki przepysznej nalewki z orzechów rosnących tylko w tych wyjątkowych górach. Grillowane mięcho dopełniło całość.
 
Przyjemnie było jeść, pić i rozmawiać w scenerii, która z łatwością zachwyca. Spędziłem przy stole, na tarasie przed schroniskiem dobrą godzinę. Jego opiekun powiedział, że chyba nie jestem do końca normalny... I wręczył mi malutką buteleczkę nalewki. Zemścił się tym samym za mój prezent dla niego - małą butelkę nalewki wiśniowej, którą mój Ojciec robi tak znakomitą, że wyznacza poprzeczkę samemu sobie. Takie małe drobiazgi są w pewnych okolicznościach bezcenne i stają się gwarancją zapamiętania.
 
Pora była ruszyć dalej. Ostatnie 480 metrów wysokości do zrypania!
 
Oblicze trasy się zmieniło, kamloty zmalały, pojawiło się więcej progów i skalnych "schodów", więcej zakrętów, agrafek i więcej ludzi, więc bardziej syte ego.
 
Trasa stała się szybsza, mniej techniczna, ale wciąż szeptała, że czeka na głupi błąd, więc musiałem się pilnować. I tak do samego końca... Do parkingu przy bramie parku i dalej do parkingu przy knajpie, gdzie czekał samochód, tonik na lodowych skałkach i reszta makaronu z owocami...
 
Tym razem siedziałem przy stoliku sam i w duchu nabijałem się z rozmowy trzech ratowników z jakiegoś kąpieliska, z wyraźnie pobudzoną panną. Ich zdrowie!
 
 
Ponad dwie godziny podjeżdżałem, potem godzinę wspinałem się po to, żeby zjechać na dół drugim zboczem góry w dwadzieścia kilka minut.
 
Cztery godziny jazdy, 1428 metrów przewyższenia i tylko 38 przejechanych kilometrów... Różnica w tych liczbach a danymi z maratonu w Istebnej, gdzie przewyższenia było dwa razy tyle, polega na tym, że tu robi się wszystko za jednym strzałem. Zaczynając podjeżdżać, wie się, że skończy się dopiero na szczycie. Ten toporny, nigdy nie wygaszający wysiłek stara się pokonać człowieka nie tylko fizycznie. Trzeba znać swój rower i być wytrwale spokojnym.
 
To moje marzenie... Marzenie o wstaniu wcześnie rano, wyjeździe w góry, łapaniu każdego momentu i wreszcie przekroczenie linii swojego własnego startu by dotrzeć do swojej własnej mety... To ma już na Świecie swoją nazwę: enduro.
 
Kiedy spełniłem to marzenie, byłem tak wykończony, że nie miałem najmniejszej ochoty opisania go. Czekałem cały tydzień, aż wreszcie klawiatura zawołała mnie i pozwoliła zniknąć w rytmie wystukiwanych liter.
 
Ta przygoda pokazała, że realizacja takich marzeń wymaga założenia odpowiedniego filtru. W górach, których się nie zna, jak własną kieszeń, nie można się zapomnieć. Plecak jest cięższy o kilka rzeczy, płynność jazdy zagrożona wątpliwościami na rozjazdach szlaków, żeby zrobić jakiekolwiek zdjęcia z trasy, trzeba za każdym razem rozkładać statyw, montować aparat, łapać kadr, włączać samowyzwalacz i liczyć, że zdjęcie wyjdzie. A jak nie, trzeba to powtórzyć, bo przecież męczyć się tyle czasu i nie mieć do czego wzdychać...? To spełnione marzenie smakuje więc zupełnie inaczej, niż się tego spodziewałem. Gorzej...? O nie, zdecydowanie nie! Po prostu inaczej.
 
Timon